Twarz Piłsudskiego była strasznie wymizerowana i zmęczona, a oczy płonęły złowrogo. Widziałem przed sobą i czułem całym jestestwem tak wytężone skupienie ducha człowieka przed nieznanym jutrem, jakby to był duch Polski przed wyrocznym progiem, za którym albo zwycięstwo-życie, albo porażka-śmierć. Już nie pamiętałem, że stoję przed Naczelnikiem Państwa, Naczelnym Wodzem, Piłsudskim: widziałem przed sobą tylko człowieka w chwili zaświatowego, nietutejszego natężenia woli wielkiego ducha, który był duchem narodu. Zbliżyłem się i najbardziej, i najzwyklej po synowsku mocno uściskałem ramiona mojego wysokiego zwierzchnika, a ten mój odruch, najzupełniej wykraczający poza wszelką etykietę i do niczego przepisowego niepodobny, widocznie rozładował w nim napięcie i koncentrację złej aury. Piłsudski, odpowiadając mocnym uściskiem, ostro zapytał:
— No... i co myślicie? Zatrzymamy?
— Wierzę, jak w Boga, że tu się skończą!
[...]
Pożegnał jak syna, a na dowód, że potrafiłem go rozchmurzyć, uśmiechnął się i po swojemu zażartował:
— Nu, tak doswidańja [No, więc do widzenia].
— Doswidańja w iskonno ruskom gorodie Wilnie [Do widzenia w prawdziwie rosyjskim mieście Wilnie] — odpowiedziałem tym samym tonem.
Piłsudski mściwie się zaśmiał.
Warszawa, 11 sierpnia
Karol Wędziagolski, Pamiętniki, Londyn 1972.